NIE PRZEZ BAZY NATO DROGA
Jacek Bartosiak w najnowszym numerze Nowej Konfederacji o stalych bazach NATO i potrzebie dysponowania wlasnym „battle network”.
Zamiast zabiegać o trudne do uzyskania stałe bazy Sojuszu, powinniśmy raczej postawić na samodzielność w najbardziej fundamentalnej dziś dziedzinie wojskowego systemu świadomości sytuacyjnej
Prezydent Andrzej Duda i szef BBN Paweł Soloch w zdecydowany sposób zadeklarowali, że będą zabiegać o lokalizację w Polsce stałych
baz NATO. Niestety, pomimo z pewnością dobrych intencji, wypowiedzi te sugerują niezrozumienie obecnej fazy globalnej gry geopolitycznej i – ogólnie – nastawienia Stanów Zjednoczonych do idei permanentnej obecności wojsk.
Ile amerykańskiego zaangażowania
Oczywiście, takie instalacje przyniosłyby naszemu krajowi wielki pożytek, czyniłyby bowiem Amerykę zakładnikiem naszych interesów i naszej polityki zagranicznej. Jednak Waszyngton nie chce w to wejść. Inaczej niż za czasów zimnej wojny (i przez pewien okres przejściowy po jej zakończeniu) Stany Zjednoczone nie chcą się już wiązać tego typu „twardą” obecnością w różnych częściach świata. Preferują metody „miękkie”, takie jak wchodzenie w rejony konfliktu dopiero w rozstrzygającym momencie i tylko wtedy, gdy jest to konieczne, a za szczyt zaangażowania uważają obecność rotacyjną. Wynika to z kilku istotnych powodów.
Po pierwsze, Ameryka zawsze była – a za sprawą słynnego „zwrotu ku Pacyfikowi” znów staje się coraz bardziej – mocarstwem morskim. Ma więc stosunkowo do globalnych potrzeb i zobowiązań niewielkie siły lądowe, które w ostatnim czasie dodatkowo topnieją z powodu trudności w finansowaniu sił zbrojnych USA i konieczności kosztownej rekapitalizacji floty wojennej.
Po drugie, rotacyjna obecność i inne „miękkie” metody mają za zadanie mobilizowanie i aktywizowanie sojuszników, skłanianie ich do samodzielnego rozwiązywania swoich problemów. Ameryce umożliwiają zaś elastyczność, która jest ważna również w jej relacjach z Rosją, na przestrzeni lat to ocieplających się, to ochładzających.
Po trzecie, Stany Zjednoczone uważają, że ich główny i najbardziej niebezpieczny w historii rywal do światowej hegemonii – Chiny, bardzo rozwinął ostatnio zdolność precyzyjnych ataków na duże odległości, czyniąc z amerykańskich stałych baz w regionie tzw. „siedzące kaczki” (sitting ducks) – łatwe do „odstrzału”. Również Rosja rozwija podobny kompleks rozpoznawczo-uderzeniowy.
W związku z tym, po czwarte, intensywnie realizowanym kierunkiem ewolucji sił zbrojnych USA jest próba zmiany sposobu projekcji siły na niezależne od stałych baz ataki za pomocą bombowców i dronów dalekiego zasięgu lub pocisków hipersonicznych.
Po piąte, stałe bazy niepotrzebnie, z punktu widzenia interesów supermocarstwa, usztywniają politykę, zwiększając koszty finansowe, polityczne i ludzkie. „Nasi chłopcy mają przebywać w odległym kraju z rodzinami, narażeni na śmierć z powodu niezależnych od nas regionalnych zawirowań? Po co, skoro w razie potrzeby możemy wysłać na miejsce drony lub wykonać uderzenie na duże odległości?”. Tak rozumują Amerykanie.
„Uwięzieni w lądzie”
Warto dodać, że Polska jest w całej tej układance w nie najlepszym położeniu. Jako kraj w sensie geopolitycznym „uwięziony w lądzie” (land locked), aby być należycie chroniona, wymaga potężnych baz (wraz z analogicznymi siłami lądowymi). Jednocześnie, jako że jest położona nad niewielkim, pozbawionym tzw. głębi strategicznej Bałtykiem, jest miejscem, do którego amerykańska projekcja siły, oparta o potęgę US Navy, de facto nie sięga. Oznacza to, że w razie intensywnego konfliktu zbrojnego z potężnym i zdeterminowanym przeciwnikiem Waszyngtonowi pozostaje obrona Polski za pomocą broni nuklearnej. Co jest rozwiązaniem tak radykalnym i ryzykownym, że – wysoce nieprawdopodobnym.
Stany Zjednoczone nie chcą się już wiązać „twardą” obecnością w różnych częściach świata. Preferują metody „miękkie”
Nasze elity polityczne zdają się tego wszystkiego nie dostrzegać, myśląc wciąż w nieaktualnych kategoriach zimnowojennych. Kontynuacja tego kursu może się skończyć dotkliwą porażką dyplomatyczną i polityczną, m.in. na szumnie zapowiadanym szczycie NATO w Warszawie.
Postawmy na samodzielność
Zamiast zabiegać o trudne do uzyskania stałe bazy Sojuszu, powinniśmy postawić raczej na samodzielność w najbardziej podstawowej dziś dziedzinie wojskowego systemu świadomości sytuacyjnej (battle network). Jest on fundamentem całej architektury prowadzenia współczesnej wojny i pozwala kierownictwu politycznemu i dowódcom wojskowym mieć właściwe rozeznanie na polu walki i w jego otoczeniu. Rozpoznanie to jest współcześnie bardzo rozległe i rozciąga się co najmniej na kilkaset kilometrów w głąb terytorium przeciwnika, z jednoczesną możliwością oddziaływania na wybrane cele. Pozwala zatem na samodzielne wpływanie na operacje przeciwnika i przeciwdziałanie im.
Battle network obejmuje: wywiad i rozpoznanie w czasie rzeczywistym lub prawie rzeczywistym przy pomocy satelitów, samolotów systemu AWACS, rozpoznawczych dronów dalekiego zasięgu i długotrwałego lotu oraz radarów obserwujących cele poza linią horyzontu ziemi, wykorzystujących odbicia fal radiowych od jonosfery. Dane pochodzące z powyższych systemów obserwacji są zbierane i „wpinane” w jeden system filtrujący i klasyfikujący w celu przekazania dowódcom podejmującym decyzje co do dalszego działania, np. zniszczenia celu. Do battle network należy następnie namierzanie celów, naprowadzanie na te cele oraz kontrola po‑uderzeniowa, co jest wykonywane przez systemy rozpoznania we współpracy z systemami bojowymi. To wszystko musi również podlegać właściwej ochronie cybernetycznej i w spektrum elektromagnetycznym, tak by cyfrowa i radiowa transmisja danych nie była infiltrowana przez przeciwnika.
Własnym wojskowym systemem świadomości sytuacyjnej dysponują dziś nieliczne kraje – USA, Chiny, Rosja czy Francja. Obecnie intensywnie zabiega o taką samodzielność m.in. Turcja. W nieodległej już przyszłości to właśnie na tym polu będzie się rozgrywało decydujące starcie, które będzie rozstrzygać o wyniku całej wojny we wszystkich jej fazach. Obecnie jesteśmy na etapie dojrzewania koncepcji użycia systemów rozpoznawczo‑uderzeniowych o dużym zasięgu oraz początków wdrażania platform i systemów realizujących zadania systemu. Teoretycy wojskowości w USA, Rosji i Chinach nazywają tę koncepcję rewolucją w sprawach wojskowych (Revolution in Military Affairs – RMA). Wymienione systemy wyznaczą nowe standardy prowadzenia działań bojowych w XXI wieku.
W razie intensywnego konfliktu zbrojnego z potężnym i zdeterminowanym przeciwnikiem Waszyngtonowi pozostaje obrona Polski za pomocą broni nuklearnej
Uważam, że własny battle network musi być i jest w naszym zasięgu. Potrzeba tu jednak zasadniczego wsparcia zachodnich sojuszników w postaci transferu technologii i koncesji politycznej. To właśnie one powinny być celem naszych negocjacji z Amerykanami. I w tym sensie niezbyt fortunne stanowisko Pałacu Prezydenckiego można jeszcze przekształcić w atut. Powiedzmy Amerykanom: skoro nie chcecie nas realnie bronić i stacjonować tu dużej liczby żołnierzy, to pomóżcie nam uzyskać zdolności, które zdejmą z was ciężar, dając nam jednocześnie samodzielność.
Test intencji Waszyngtonu
W wymiarze praktycznym pomoc Amerykanów w stworzeniu polskiego battle network byłaby ogromna, gdyż nasze zdolności kuleją w zasadzie w każdej dziedzinie, także koncepcyjnej. Jednocześnie nie drażniłaby tak bardzo innych, albowiem na lwią cześć wojskowego systemu świadomości sytuacyjnej składają się systemy łączności, komunikacji, obserwacji, przetwarzania danych i inne „miękkie” – wydawałoby się – elementy, które nie kojarzą się wprost z prowadzeniem ofensywnych działań bojowych. Nie budziłoby to zatem aż takiego napięcia politycznego na arenie międzynarodowej.
Pomoc USA w stworzeniu polskiego systemu battle network byłaby dobrym testem intencji naszego najważniejszego sojusznika.